Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Historia Gniezna. Targowisko, okolice i... kałasznikow

Jarosław Mikołajczyk, Muzealny detektyw w Muzeum Początków Państwa Polskiego
Pocztówka Markt und Dom koniec XIX wieku. Dzień targowy na Rynku
Pocztówka Markt und Dom koniec XIX wieku. Dzień targowy na Rynku ze zbiorów MPPP
W ramach programu EtnoPolska2021 Interaktywne Muzeum Gniezna 2021, Muzeum Początków Państwa Polskiego realizować będzie szereg działań, w których historia miasta przedstawiana będzie przez pryzmat mikrohistorii. Opowieści o małych przestrzeniach i mieszkających na ich terenie ludziach z Miasteczka, obyczajach i tożsamości to zawsze tematy, które budzą spore emocje.

Historia Gniezna. Cieślińscy byli tu zawsze. Targowisko, okolice i... kałasznikow

Dziś Muzealny Detektyw wybierze się z nami na Targowicho. Bo tak, a nie inaczej nazywają plac pomiędzy ulicami Warszawską i Wawrzyńca gnieźniaki, choćby politykom i urzędnikom marzyło się inaczej. Poczytajcie więc o targowiskowym folklorze, dziejach targów gnieźnieńskich, ale i o zegarmistrzach Cieślińskich, którzy sąsiadują od strony Warszawskiej z Targowiskiem, o piekarni Maciejewskiego po drugiej stronie i o „Pyzdrolach” co przez długie lata końmi a potem żukiem z jabłkami na handel do Gniezna jeździli.

Historia i legenda. Targowisko nie bez ofiar

Targowisko przez lata wyznaczało rytm życia Gniezna. To właśnie dni targowe: wtorek i piątek były tymi, w które każda gospodyni zaglądała na ten plac, choć targowano nie zawsze tutaj. Dziś gdyby zapytać gnieźnianina, bez wahania wskaże plac pomiędzy ulicami: Warszawską i Wawrzyńca.
Najstarsze „gnieźniaki”, do dziś mówią, że „idą po sprawunki na rynek”, a myślą właśnie o placu targowym. Ta tradycja językowa ugruntowała się przez lata na przełomie wieków XIX i XX. Wówczas targowanie odbywało się właśnie na centralnym placu Miasta. Sprzedawano też zgodnie z nazwą placów: beczki, wiadra i podobne retenta na Bednarskim Rynku, zieleninę na Zielonym Rynku. Już w dawnych wiekach były także Targ Solny i Targ Skórny, o tym jednak za moment.

W nieco późniejszym czasie wielu gospodarzy z okolic wystawiało swoje stragany na Halach Targowych przyklejonych również do ul. Warszawskiej. Rozbudowa Miasta w latach późnego PRL-u, sprawiła, że „handlyrze” pojawiali się w wielu miejscach. W latach 80-tych sprzedawano między innymi przy ulicy Roosevelta, jak mówiono w Gnieźnie - Rossyfelta, niedaleko obecnego parku Trzech Kultur, dziś w tym miejscu funkcjonuje mały pasaż. Pojawiły się także stragany na osiedlu Winiary.

W latach przemian ustrojowych wielu sprzedawców zza wschodniej granicy handlowało przy ul. Paczkowskiego na wysokości tzw. „Piasków” - boiska osiedlowego, które swoją ludyczną nazwę zawdzięczało nawierzchni. Wówczas jednak rozwinął się przede wszystkim przy ul. Wyszyńskiego „Ruski Targ”. Nazwa rzecz jasna potoczna, wzięła się stąd, że sprzedawali tu przede wszystkim mieszkańcy rozpadającego się Związku Radzieckiego. Można było kupić prawie wszystko: kleje, elektronarzędzia, zegarki, aparaty fotograficzne FED. Miejskie legendy mówią też o tym, że jak się człowiek starał to niezawodny „AK 47” kupił. Są tacy, którzy do dziś twierdzą, że słyszeli takie zapewnienia. Znaleźli i takich którzy na świętą głowę Wosia przysięgali, że widzieli jak jeden taki rozpiął kapotę a tam nowiutki kałach. Rzecz jasna place targowe traciły swój rozmach, najpierw gdy weszły markety, a potem i niepowtarzalny klimat gdy tych którzy sprzedawali swoje własne pyry, jabłka, gruszki czy redyski zastąpili ci, którzy towar „brali” z giełdy. Upadek polskiego sadownictwa i wielkopolskich badylarzy zmienił charakter targowiska.

Za czasów prezydenta Jacka Kowalskiego postawiono schludne równiutkie i wykastrowane z ducha pawilony. Zresztą oprócz wydobytych przez archeologów skorup, ziemia pochłonęła też życie jednego z budowniczych. 18-latek został przygnieciony betonową płytą.
„Z ustalonych przez nas informacji wynika, że na 18-latka, pracownika firmy wykonującej rewitalizację targowiska, spadła płyta szalunkowa. Jak wynika z informacji gnieźnieńskiej policji, w pewnym momencie podczas stawiania jej pionowo na podłożu zluzował się jeden z łańcuchów mocujących i doszło do wyczepienia haka, w wyniku płyta przewróciła się przygniatając 18-letniego pracownika firmy. Mężczyzna został przewieziony w stanie krytycznym do gnieźnieńskiego szpitala. Doznał wielonarządowych obrażeń i nie było szans na uratowanie mu życia” - pisał w sierpniu 2013 roku Paweł Brzeźniak w „Gnieźnieńskim Tygodniu”. Zostawmy jednak tragiczne historie i wschodnie legendy.

Wiaruchna przy Targu

Nie ma miejsc i nie ma tożsamości i obyczajowości bez ludzi.

Antoni Cieśliński zegarmistrz powstaniec

Powstaniec wielkopolski, walczył też w powstaniach śląskich, swój warsztat zakładał w 1924 roku właśnie na Śląsku. Jako zegarmistrz, jubiler i optyk pracował przede wszystkim jednak w rodzinnym Gnieźnie. Początkowo w domu przy ul. Mickiewicza. To jednak przy Warszawskiej, vis a vis targowiska w 1939 roku otworzył warsztat, który praktycznie bez większej przerwy działa do dziś. Antoni Cieśliński w czasie II wojny światowej na krótko zmuszony był pracować w Rynku w zakładzie jednego z niemieckich zegarmistrzów. W fachu zegarmistrzowskim praktykował między innymi u Pawła Jantona, legendarnego już mistrza zegarmistrzowskiego, który nie tylko odbudowywał ale i przez lata opiekował się zegarem z poznańskimi Koziołkami.

Nestor zasłużonej dla Gniezna rodziny pracował naprzeciwko targu aż do 1987 roku. Cieślińscy od „niepamiętnych czasów” wystawiali ołtarz na Boże Ciało przed swoim składem.
Po Antonim tradycje zegarmistrzowskie przejął jego syn Zbigniew. Obok rzetelnego rzemiosła odziedziczył po ojcu między innymi pasje społecznikowskie i zamiłowanie do muzyki i kultury. Zbigniew Cieśliński przez wiele lat pełnił funkcję prezesa gnieźnieńskiego Chóru Mieszanego Metrum, będąc jego podporą. Wcześniej śpiewał też w chórze u Wawrzyńca. Z Chórem Metrum, wspierając zespół również finansowo występował z powodzeniem na wielu festiwalach w kraju i za granicą. W warsztacie przy ul. Warszawskiej pracuje do dziś. Tradycje jubilerskie po dziadku Antonim przejął Andrzej Cieśliński, który do dziś jako logotypu używa motywu z pieczęci dziadka. Andrzej także jest chórzystą w Metrum.
Zapewne przyjdzie czas na szersze opisanie i losów Antoniego Cieślińskiego i losów spokrewnionej z Cieślińskimi rodziny budowniczych i architektów Fudzińskich. Przenieśmy się jednak na drugą stronę blizeb byłego Końskiego Targu.

Piekarnia Jana Majewskiego. Smak chleba z Cierpięgów

Oczywiście starzy gnieźnianie z Cierpięgami nie utożsamiają samej ulicy a większy nieco fyrtel. Zostawmy jednak na razie historię samych Cierpięg, lub po naszemu Cierpingów. Możemy jedynie nadmienić, że na tak zwanych starych Cierpięgach funkcjonowała nie tak dawno szubienica, po naszemu - jak mawiają w Gnieźnie - cierpiączka, to i dzielnica a wcześniej oddzielna jurydyka nazwana była od ogromu ludzkiego cierpienia - Cierpięgi. Miał jednak ten fyrtel i dobre smaki, nie tylko przewiny i kary.

O chlebie z piekarni Maciejewskiego do dziś zwłaszcza wśród mieszkańców Cierpięgów i okolic targowiska, krążą legendy. Ludzie targowiska, nie tylko sprzedający tu towary, stawali w kolejkach by kupić gorący pachnący bochenek.
Historię Jana Maciejewskiego zacząć trzeba od pierwszej w Gnieźnie piekarni parowej. W przypadku piekarni Jana Maciejewskiego istniały jednak pewne nieścisłości datowania, w wielu źródłach mówi się dopiero o roku 1931. W pamiątkach i dokumentach rodziny piekarza Maciejewskiego na jednym z przedwojennych papierów firmowych widnieje rok założenia 1906. Początkowo piekarnia była bliżej Targowiska. Dopiero później w rodzinnej kamienicy przy Wawrzyńca 23. W czasach dwudziestolecia międzywojennego piekarnia dysponowała telefonem o numerze 295. W latach 30 XX wieku sporą podporą zamówień u Maciejewskiego był Szpital Dziekanka. Chleb z jego pieców cieszył się ogromnym szacunkiem.

- Chleb od Maciejewskiego to smak i zapach szczęścia

- mówił kiedyś jeden z mieszkających tu licznie Nitków.

Piekarnia działała jeszcze latach 90. XX wieku. Miejsce się nie zmieniło, jedynie w czasach PRL-u była tu ulica Janka Krasickiego, a klientami byli między innymi mieszkańcy nieistniejących już baraków. Dla nich to także ten chleb był jedną z wartości dzieciństwa. Poza okresem upaństwowienia, czyli najprościej mówiąc zawłaszczenia przez władze PRL-u, zakład i skład pozostawały głównie w rękach rodziny. Kiedy ostatni z Maciejewskich likwidował piekarnię była ona najstarszą działającą w Gnieźnie. Do dziś w witrynie byłego składu piekarni mamy napis „Piekarnia”.

Pyzdrole... Kruszyńscy

Pyzdrole tak mówią o mieszkańcach Pyzdr już w Borzykowie, czyli po tej stronie granicy. Granicy dziś mentalnie mniej już czytelnej. Granicy, którą na tożsamości i obyczajowości odcisnęły zabory. Rzecz jasna handlować na targ do Gniezna przyjeżdżali gospodarze z pobliskiego Witkowa, na przykład jeszcze kilka lat temu popularny Krzysiek. Dziś z okolicznych sprzedających sporym szacunkiem cieszy się pan Michał stojący od wejścia z Zielonego Rynku. Był jednak czas, że ⅓ sprzedających stanowili sadownicy i badylarze z Pyzdr.

Trudno dziś sobie wyobrazić, że dwa razy w tygodniu w Pyzdrach, co poniedziałek i czwartek wieczorem jakaś rodzina pakuje wóz konny skrzynkami jabłek, by wyjechać około 4 rano następnego dnia z towarem na targ do Gniezna. Tak było, przez wiele lat nie tylko w rodzinie Stanisława Kruszyńskiego. Pyzdrole jako mieszkańcy pogranicza, nawet w czasach zaborów prowadzili ożywiony handel w Gnieźnie. Wielu z nich bywało na słynnych gnieźnieńskich Targach Końskich.

Historia jednego miejsca w Gnieźnie. Targowisko na Warszawsk...

Stanisław Kruszyński żołnierz ranny w bitwie nad Bzurą był człowiekiem starej daty. Nigdy np. nie wyszedł z domu inaczej niż w szytych w Warszawie na miarę ułańskich oficerkach. Był też wraz z bratem Bolechem jednym z pierwszych sadowników w pyzdrskim zagłebiu owocowym. Sadowniczką tak naprawdę, była jego żona Janina, która współpracowała z legendą sądownictwa polskiego - profesorem Szczepanem Pieniążkiem. Pan Stasinek, jak mawiały panie na gnieźnieńskim targowisku oraz na Budowlanych, gdzie sprzedawał okazjonalnie, miał ogromny dar czarowania, klientek. Kiedy stał za skrzynkami jabłek, kompletnie nie było widać po nim, że aby stanąć koło 6 rano ze straganem wstawał tak wcześnie i przemierzał te 40 kilometrów z Pyzdr wozem konnym. Dopiero w latach 80. kiedy przejmujący biznes syn Adam zrobił prawo jazdy Kruszyńscy przyjeżdżali żukiem, to była już nowoczesność. Z samej rodziny Kruszyńskich stawali na targu jeszcze synowie wspomnianego Bolecha: Jerzy i Witold, ten drugi sprzedawał warzywa ze swojej szklarni. Zięć Bolecha, Irek również sadownik sprzedaje owoce do dziś na straganie od ulicy
Na Wawrzyńca, rzecz jasna przyjeżdża już nie wozem konnym.

Nośpłat...

Z tych ludzi targowiska odrębne miejsce trzeba poświęcić najwspanialszemu „nośpłatowi gnieźnieńskiemu” Michałowi Michałowskiemu, który do dziś od strony Wawrzyńca sprzedaje, kupuje i można się z nim pomarać na starocie. O nim i jego skarbach i fotografiach postaramy się jednak napisać w odrębnym artykule. Wtedy także sięgniemy do wiedzy muzealnego historyka z MPPP Jakuba Magriana o historii targowisk i jarmarków w Gnieźnie. Miały też w historii targowiska miejsce nie tylko zjawiska ludyczne, ale i dwie niecodzienne wizyty. Najpierw zaimpregnowanego kaszalota a potem już poważna wizyta Lecha Wałęsy.

Folklor targowy

Dziś trudno wyobrazić sobie jak ważnym miejscem przez lata było w Gnieźnie i jego obyczajowości Targowisko, niezależnie na jakim placu się dokonywał handel i od tego jak oficjalnie nazywał w danym okresie się ten plac. Jeśli stajemy pomiędzy obecnymi ulicami Warszawską, a Wawrzyńca dla gnieźnian jest to po prostu „Targowicho” i poza obiegiem urzędowym nigdy nie było Placem 21 Stycznia ani Placem Józefa Piłsudskiego.
Już sam dzień targowy znalazł w słowniku gnieźnieńskim własne określenie jako „dzień dyszla”. Nie było w tym, żadnej złośliwości po prostu do późnych lat 70. XX wieku mało kto z sprzedających przyjeżdżał inaczej niż wozem konnym.

Tutaj gnieźniaki kupują do dziś: pyry, świętojanki, redyski i angrest i inną zieleninę, by potem gotować parzybrodę, ślepe ryby, albo zetrzeć pyry na plyndze. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu żaden szanujący się handlarz nawet nie tknąłby wagi gdybyśmy prosili o kilogram czegokolwiek. Pfund (jednostka miary z czasów zaboru niemieckiego - odpowiednik 500 gramów) abo centnar (50 kg) - to jednostki miary pobrzmiewające na targowisko nie tak dawno nie ciszej niż bejmy. Jajka rzecz jasna kupowało się na mendle albo też na kopy.

Wielkopańskie pytania o to: w jakiej cenie dziś jabłka?, albo galońskie: po ile te śliwki?, były tu bardzo passe. Jeszcze w latach 80. XX wieku, targowisko było miejscem gdzie królowała gwara. Pytając np. o cenę rzodkiewek należało zapytać: po czemu redyski? Kupując biały ser, nikt nie pytał o twaróg. Po wiele ten ser na gzikę dzisiaj stoi? Tutaj też kupowało się glubki coby potem pestki cyckać.
Na targowisku bywało też, że w okolicach odpustu świętego Wosia stawały budy z piłkami na gumce, pukawkami i korkowcami. Zdarzały się też inne atrakcje, raz nawet bodaj w 1968 roku pokazywano tu zaimpregnowanego kaszalota, co dzisiejsi 60. latkowie wspominają jako sensację.

Przełom lat 70 i 80., kiedy jeszcze sadownicy i badylarze nie mieli konkurencji w marketach, był faktycznie czasem dobrym dla handlu na targowisku. Aby mieć swoje miejsce, wielu przyjeżdżało już około godziny 6.00. Zimą rozgrzewali się w różny sposób, handlowali w większości nie dłużej niż do 13.00. Oznaczało to w dzień targowy tłok w okolicach targu. Jak tylko otwierał się bar mleczny przy Warszawskiej wpadali tu targujący, na moment coś zjeść i się ogrzać zimą. Na kawę jeśli nie zabrali termosu musieli iść na Moniuszki do kawiarni Maleńka. Bywało, że któryś z handlujących miewał słabość do trunków i zbłądził czasem do pobliskiego Wiarusa. To jednak raczej nie kończyło się dobrze czasami można było oberwać, wszak gnieźnianie na ten swoisty wyszynk mówili „Kraina Latajacych Kufli”. Czasem też przesiadująca tu silna gnieźnieńska „recydywa” przywłaszczyła sobie bejmy z handlarskiej portmonejki.
Obok właściwego targowiska, bliżej Zielonego Rynku odbywał się gnieźnieński pchli targ, który na długo wyprzedził organizowane po roku 2000 Jarmarki staroci na Rynku. Tu obok kolekcjonerów: numizmatyków i filatelistów można było spotkać niejednego nośpłata czy handlarza starości oraz różnego rodzaju hazardzistów, namawiających choćby do słynnej gry w Trzy Kubki. Grywano tu także w Bochę, albo jak mówiono na niektórych fyrtlach w Kopa, a okrzyki kontra, zolo, zolo du słychać było nie tylko na Zielonym Rynku i Cierpięgach.

Z gwary:
bejmy - pieniadze
kiejda - kieszeń
targowicho - potoczna nazwa placu targowego
świętojanki - pożeczki
redyski - rzodkiewki
angrest - agrest
glubki - rodzaj śliwki
bocha/kop - popularna w Wielkopolsce gra karciana
po czymu?/po wiela? - ile kosztuje?
nośpłat - handlarz staroci
św. Woś – święty Wojciech
Pfunt – jednostka masy 500 gramów
Cetnar – jednostka masy 50 kg
Mendel – miara jak – 15
Kopa – liczba sztuk, często jaj 60

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wybory Losowanie kandydatów

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gniezno.naszemiasto.pl Nasze Miasto