Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Łukaszewicz o kulisach powstawania filmu "Karbala" [WYWIAD]

Wojciech Prusakiewicz
Dawid Stube (Agencja Fotostube)
"Karbala" to najnowszy film Krzysztofa Łukaszewicza. Reżyser niedawno odwiedził Gniezno, gdzie w tutejszym kinie Helios spotkał się z mieszkańcami miasta. Przytoczył im sporo ciekawostek związanych z tą wojenną produkcją.

Walki w Karbali to jeszcze do niedawna przemilczany epizod, jeśli chodzi o udział polskich żołnierzy w wojnie w Iraku. Dlaczego?
– Dopóki nasi żołnierze w 2008 roku nie wyszli z Iraku, o obronie City Hall (ratusz – przyp. red.) nie za bardzo można było mówić, ponieważ teoretycznie Polacy pojechali tam z misją stabilizacyjną. Tymczasem przez powstanie szyickie musieli włączyć się w regularną wojnę. Oficjalna wersja była taka, że City Hall obronili iraccy policjanci wyszkoleni przez wojska stabilizacyjne i koalicyjne. Ci wszyscy Irakijczycy tak naprawdę dali dyla przed rozpoczęciem walk, w związku z czym wspomniana obrona spoczęła właśnie na barkach Polaków i Bułgarów.

Kiedy zdecydował się pan przenieść tę historię na ekran?
– Po przeczytaniu książki Adama Zadwornego i Marcina Górki – "Psy z Karbali. Dziesięć razy Irak". Są tam między innymi dwa reportaże, które mocno zapadły mi w pamięć. Pierwszy, opowiadający o sanitariuszu, dotyczy tchórzostwa na polu bitwy i niewykonania rozkazu. Drugi jest już stricte wojenny – obrona City Hall podczas powstania szyickiego przez kompanię kapitana Grzegorza Kaliciaka. Cztery dni i noce bardzo trudnych walk, uważanych za najcięższą potyczkę stoczoną przez Polaków od czasów zakończenia drugiej wojny światowej. Uznałem zatem, że warto nakręcić o tym film. Zrobiłem wszystko, by on powstał.

W trakcie seansu "Karbali" miałem wrażenie, że oglądam produkcję hollywoodzką, chociaż budżet był tak naprawdę niewielki. Jak udało się wam dokonać czegoś takiego?
– Pieniądze zdecydowanie były niewspółmierne do tego, co mieliśmy napisane w scenariuszu. Ekipa, łącznie ze mną, była zdeterminowana i zaangażowana w ten projekt. Uważaliśmy, że robimy film w jakiś sposób w Polsce wyjątkowy; że być może długo takiego filmu nie będzie – stąd trzeba w niego włożyć wszystkie siły. Operator znakomicie potrafił "oszukać" pewne rzeczy i pokazać sceny tak, żeby czasem nie było widać mizerii w kadrze. Scenograf zbudował imponującą dekorację City Hall na Żeraniu. Tam nakręciliśmy większość scen. Pomogła nam też trochę pogoda; w 2014 roku mieliśmy dosyć dobre lato. Dzieło zostało zwieńczone w Jordanii, gdzie napotkaliśmy na sporo kłopotów produkcyjnych. Udało nam się dorobić tak zwaną "prawdę", czyli elementy krajobrazowe, i "doposażyć" całość w wartość zdecydowanie dodaną, to znaczy taką, jaką nie mają inne tego typu rzeczy . Dla przykładu: serial "Misja Afganistan" był w całości kręcony w Polsce (m.in. w 33. Bazie Lotnictwa Transportowego w Powidzu – przyp. red.), a nam udało się pojechać na Bliski Wschód. Dzięki temu nasz film wygląda autentycznie.

Jakie kłopoty w Jordanii ma pan na myśli?
– Oj, było tego trochę... Choroba aktora, przetrzymanie pojazdów, w związku z czym wiele scen kręciliśmy bez nich; relacje z miejscowymi i dodatkowo kłopoty z uchodźcami, którzy pchali nam się wszędzie na plan i uniemożliwiali często pracę. Muszę tutaj zaznaczyć, że mieliśmy niedużo dni zdjęciowych; pracowaliśmy pod potworną presją. Danych ujęć i scen nie byliśmy w stanie zdublować. Dzięki zaangażowaniu ekipy, która zachowywała się niczym komandosi wysłani na misję specjalną, całość, myślę, powiodła się.

Główną rolę zagrał Bartłomiej Topa. Ten aktor kojarzony jest raczej z filmami zupełnie innego gatunku...
– Tak, ale drzemie w nim potencjał zwykłego faceta, który – jak się okazuje – jest zdolny do bohaterskich rzeczy. Kiedy ktoś taki dokonuje obrony City Hall bez straty ludzi, w tym momencie mamy do czynienia właśnie z bohaterstwem. Gdyby postać kreowana przez Bartka miała je od razu wypisane na twarzy, byłoby to zdecydowanie mniej ciekawe. Na początku jest on wyciszony i wycofany; chce po prostu przeżyć i wrócić razem ze swoimi żołnierzami do kraju. Nie chce się pchać w jakieś ryzykowne rzeczy. Pech sprawia jednak, że ładuje się w sam środek największej zawieruchy wojennej, czyli w walki z powstańcami szyickimi w Karbali. Musi sobie poradzić. Jego bohater rośnie z minuty na minutę. To jest fajne i cenne.

Pierwowzorem wspomnianej roli był podpułkownik Grzegorz Kaliciak. Jak odebrał on film?
– Bardzo dobrze. Od początku zresztą Grzegorz był naszym konsultantem. Pomógł scenografom ustawiać stanowiska obronne w dekoracji City Hall. Angażował się w inscenizacje z aktorami; upominał ich, by zachowywali się jak żołnierze, z dialogami i komendami wojskowymi – także tymi wydawanymi przez radio – włącznie. Po tym, jak pozostali żołnierze przyjęli film, wygląda na to, że zrobił dobrą robotę.

Jak układała się współpraca z ludnością arabską?
– Kiedy kręciliśmy sceny w City Hall w środku Warszawy, pojawił się problem, bo potrzebowaliśmy około sześćdziesięciu Arabów zdolnych do noszenia broni, którzy będą stanowili stronę atakującą naszych żołnierzy. Udało się ich zebrać po ulicach i budkach z kebabami. Zostali zaproszeni na plan zdjęciowy, na fajną przygodę. Mieliśmy wśród nich paru weteranów starć w Iraku, którzy walczyli w szeregach miejscowych, przeciwko wojskom koalicyjnym – na przykład w Faludży przeciwko Brytyjczykom.

Ma pan w głowie film poświęcony polskim żołnierzom w Afganistanie?
– Pewnie i na taki obraz przyjdzie czas, choć nie wiem, czy jest to na tyle mocna historia, by ją pokazać ludziom. Weterani z Afganistanu twierdzą jednak, że tak.

Czy w najbliższym czasie możemy spodziewać się kolejnych pana projektów?
– Na razie jestem na tyle "wypruty" moim najnowszym filmem, że muszę chyba trochę odetchnąć. Trzeba ocenić, w jaki sposób "Karbala" zafunkcjonowała w kinach i jakie jest zapotrzebowanie na tego typu produkcje. Widzowie troszkę obawiają się na nie chodzić. Dzieje się tak dlatego, ponieważ oczekują oni typowej rozrywki, wybierają się na nią masowo. Dzieła wojenne są bardzo bliską historią, dotyczą ludzi; nigdy nie będą rozrywkowe. Pytanie, czy Polacy chcą takie coś oglądać.

Jak oceniłby pan aktualną kondycję polskiego kina?
– Po festiwalu w Gdyni sądzę, że kino artystyczne ma się świetnie. Nie zawsze jednak idzie za tym wynik komercyjny. Z drugiej strony kino komercyjne, czyli komedie, też ma się świetnie. Najgorzej jest z filmami, które są pośrodku, czyli mają walor dramaturgiczny – jak na przykład "Karbala" – i niosą ze sobą ważne treści. Takim produkcjom jest trudniej, bo nie dostają one nagród, a i publika nie wybiera się na nie chętnie do sal kinowych.

Rozmawiał: Wojciech Prusakiewicz

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gniezno.naszemiasto.pl Nasze Miasto